Dzień jakich wiele
Środa jest tzw. dniem profilaktyki. Normalnie doktor Boczkowska wsiada w służbowy samochód i jedzie od wsi do wsi, odwiedzając kobiety, które dopiero co wróciły ze szpitala z nowo narodzonym, najczęściej którymś z kolei dzieckiem; zniedołężniałych chorych którym choroba na wizyty w odległym ośrodku zdrowia nie pozwala i rekonwalescentów, powoli do zdrowia wracających. Dzisiaj samochód służbowy jest w remoncie i doktor Boczkowska sama siada za kierownicą własnego Fiata, zabierając ze sobą pielęgniarką. Właśnie urodziło się dwóch nowych pacjentów, w domach są od kilku dni i chociaż w obu przypadkach nie są to pierwsze dzieci, wizyta lekarska jest bezwzględnie potrzebna. Jedzie więc doktor Boczkowska jak rajdowy kierowca po kocich łbach i wertepach, omijając z wprawą wszystkie dziury w nierównej drodze. — Droga się pani nie podoba? Kilka lat temu nie było żadnej, a dzieci się rodziły i ludzie chorowali. Nie jest tak źle. Do pierwszego malucha wchodzimy przez zagraconą sień, odgarniając z drzwi brudną, podartą szmatę, zasłaniającą wejście. W kuchni na centralnym miejscu króluje duża lodówka „Mińsk", w pokoju telewizor. Wszędzie półmrok, okna pozasłaniane i szczelnie pozamykane, chociaż na dworze upał. Zaduch, dominują przedostające się z kuchni zapachy gotującego się obiadu. Pielęgniarka Ela wyłuskuje niemowlaka z koca, ciepłej czapki i sweterka. Na całej skórze chudziutkiego, wątłego chłopczyka widoczne potówki, pod bródką i w pachwinach odparzenia. Doktor Boczkowska, badając dziecko, denerwuje się, - Ech Przecież to pani trzecie dziecko, czy ciągle trzeba powtarzać to samo? Dziecku potrzebne jest słońce, jak najwięcej słońca i powietrza! Poza tym tyle razy tłumaczyłam, ze nie wolno dziecka przegrzewać. Po co te swetry, ta czapka? Wychodzimy. Wszystkie trzy oddychamy z ulgą świeżym powietrzem. Przez podwórko, opierając się o kosturek, idzie z trudem stara pochylona kobieta. Widząc biały lekarski i niebieski pielęgniarski lartuch, zatrzymuje się. — Pani. jest może doktorem? . Potakująca odpowiedź, wyzwala lawinę - skarg na rozliczne dolegliwości. Doktor Boczkowska bezceremonialnie przerywa. — Jak to możliwe, przy tylu chorobach, że ja pani nie znam? — A bo ja, pani doktór, zawsze mocna byłam, 78 lat przeżyłam i po doktorach nie chodziłam. Teraz tylko ze wszystkim chodzić nie mogę. Nogi bolą — wyjaśnia. Po ustaleniu danych personalnych doktor pochyla się do chorych, brudnych, spuchniętych nóg niespodziewanej pacjentki. Każdy dotyk wywołuje syknięcie. — Idziemy — zapada decyzja — muszę panią zbadać. Wracamy z powrotem do chałupy, której właścicielka wyraża zgodę na zbadanie sąsiadki. — Nie powinna pani tak ciężko pracować, trzeba się trochę oszczędzać. — Przecież ja nic nie robię — broni się staruszka. — Ja tylko tyle, że obiad ugotuję i do obrządku wyjdę. Niech mi pani doktór jakie lekarstwo przepisze, żeby ja chodzić mogła. — Lekarstwo przepiszę, ale dwudziestu lat pani nie odejmę. Niech dzieci więcej pracują, pani już czas odpocząć — mówi bez przekonania doktor, nie mając wątpliwości, że nikt tych postulatów nie uwzględni i babcia nadal będzie pracować jak koń. Odwiedzamy jeszcze jednego pacjenta z niewydolnością krążenia. Inna wieś i obejście inne — schludne, dostatnie, w domu porządek. 76-letni gospodarz z trudem ciąga nogi, ale młodsza o 11 lat. energiczna żona uwija się jak w ukropie, żeby ze wszystkim zdążyć na czas. Widać, że wszystkie wskazówki lekarza są skrupulatnie przestrzegane. Nikt starego do roboty nie goni. poleży sobie, połazi trochę po słoneczku, posiedzi przed domem i popatrzy jak się syn z synową budują. Następna wieś i znów zaduch, bałagan, lekarska wizyta ściąga do kuchni całą rodzinę. Sądząc po ' nagromadzonych, sprzętach życie czteropokoleniowej rodziny koncentruje się właśnie tu. Młoda matka ubrana w sweter i grubą wełnianą kamizelkę wyciąga z wózka zapoconego, niespokojnie śpiącego dwutygodniowego chłopczyka. Powtarza więc doktór Boczkowska to samo sakramentalne pytanie: — -Dlaczego tu tak duszno, dlaczego pani nie otworzy okna? Badaniu asystują starszy 4-letni braciszek niemowlaka, też oczywiście w kilku warstwach ubrania, w grubym swetrze i w grube] wełnianej czapie na głowie. Na dworze 25 stopni w cieniu, w mieszkaniu nie ma czym oddychać. — A bo on trochę pokasłuje — tumaczy się matka. — Dała mu pani czego na ten kaszel — doktor zadaje pytanie i nie czekając, sama sobie odpowiada — pewnie antybiotyk. Okazuje się, te przewidywania były słuszne. Mały dostał od przezornej matki erytromycynę, kupioną w aptece w Wojsławicach bez recepty. Doktor Regina Boczkowska leczy mieszkańców gminy od 30 lat. Kiedy zaczynała, ośrodek zdrowia mieścił się w niewielkiej chałupinie. Dzisiaj, dzięki społecznemu zaangażowaniu mieszkańców gminy, ośrodek mieści się w jasnym obszernym budynku, otoczony drzewami, , przystrzyżonymi starannie żywopłotami, obsadzony kwiatami. Jego uroda i funkcjonalność nie są, niestety, w stanie zastąpić opieki lekarskie j, a ta z różnych przyczyn nie może nikogo w pełni satysfakcjonować. Jeden lekarz na 6,3 tys. potencjalnych pacjentów nie jest w stanie nawet przy najlepszych chęciach otoczyć pełną opieką wszystkich potrzebujących. — Dopóki nie przyjdzie pediatra i ginekolog, nie ma mowy o zaspokojeniu zdrowotnych potrzeb mieszkańców gminy. Doba ma tylko 24 godziny. Jeżeli od tych 24 godzin odejmiemy te dni, które doktor Boczkowska — obecnie jako przewodnicząca Wojewódzkiej Komisji Zdrowia, a wcześniej jako wiceprzewodnicząca WRN — spędza na różnych, niewątpliwie ważnych i potrzebnych naradach, trudno się dziwić utyskiwaniom pacjentów. W ośrodku czekają dwa piękne, dwu i trzypokojowe, mieszkania. Mieszkańcy Grabowca nadziwić się nie mogą, że przy obecnym głodzie mieszkaniowym nikt się nie chce na nie skusić. — Przecież Grabowiec to nie taka zwyczajna wieś —mówią świadomi swej 700-letniej przeszłości. — A i do Zamościa niedaleko I ludzie nie najgorsi.-
EWA OLBRYCH |