Warto przeczytać przed wyborami..

Zbliżają się wybory w partiach trwają więc gorączkowe zabiegi posłów o zajęcie dobrej pozycji startowej. Wiadomo przecież, że wynik zależy od miejsca, które zajmuje się na wyborczej liście. Kandydaci z pierwszego miejsca partii, która przekracza wyborczy próg i osiąga ok. 10% poparcia, wszyscy jak jeden mąż zostaną posłami.

Kandydaci z drugiego miejsca – w zależności od poparcia jakie uzyska partia mają ok. 90% - do 100% szans (w przypadku PiS z jego 40% poparciem) i nieco mniejsze szanse ok. 80% jeśli poparcie partii będzie mniejsze. Szanse pozostałych kandydatów maleją wraz z obniżaniem się ich nazwisk na liście wyborczej. Kandydaci miejsc 7 czy 8 mają szanse tylko wówczas, jeśli przeskoczą kolegów albo bardziej intensywną kampanią, albo po prostu znanym nazwiskiem.

Wiem to wszystko, bo badałem związek sukcesu w wyborach sejmowych z miejscem na liście. a wyniki moich analiz przedstawiłem na konferencji w 2006 r. na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim. Ale moje badania nie były niczym odkrywczym. Wszyscy, którzy uczestniczą w polskiej polityce i ubiegają się o miejsce w Sejmie wiedzą, że „jedynka” – jeśli tylko lista przekracza próg – praktycznie gwarantuje mandat posła. W związku z tym zanim jeszcze dojdzie do wyborów odbywają się zaciekłe wewnątrzpartyjne boje, między różnymi koteriami o to, kto będzie pierwszy, kto drugi a kto trzeci.

No dobrze, ale skoro tak się dzieje, że kandydowanie z jedynki gwarantuje praktycznie mandat – to powstaje pytanie: kto w istocie wybiera posłów? Bo wyborca tylko głosuje, a o tym kto zasiądzie w Sejmie decyduje ten kto rozdziela „jedynki” i „dwójki”. A zatem to ten gość czy grupa gości, która ustala kto będzie kandydował i z której pozycji, decyduje o tym kto będzie posłem.

Sytuacja taka stoi w jawnej sprzeczności z wymogiem bezpośredniości wyborów, które wykluczają by ktokolwiek oprócz wyborców decydował o przyznaniu mandatu „reprezentanta Narodu”. Wybrany – w taki sposób jak w Polsce – poseł, nie jest już reprezentantem Narodu tylko reprezentantem partii, a w zasadzie reprezentantem kierownictwa tej partii. I zostaje wybrany pośrednio, bo najpierw o jego szansach kandydowania zadecydowało partyjne kierownictwo, wyborcy tylko „dali głos” na przygotowany uprzednio zestaw kandydatów.

Taki, partyjny sposób wyboru jest w oczywisty sposób sprzeczny z wymogami art. 96 Konstytucji, która mówi o bezpośredniości, ale też i o „powszechności” i „równości” procesu wyborczego. Wybory, w których jedna grupa obywateli ma większe uprawnienia od innej to na pewno nie są wybory „powszechne i równe”. Bo partyjne kierownictwa dostały przywilej ustalania kto może kandydować i z jakimi szansami. I sami partyjni liderzy oczywiście poobsadzają się na „jedynkach” gwarantując sobie pewne miejsce w Sejmie.

Konstytucja naruszona jest tu jeszcze w bardziej oczywisty sposób, bo ustawa Kodeks wyborczy nie przewiduje w ogóle możliwości indywidualnego kandydowania do Sejmu. Wprost stwierdziła to Państwowa Komisja Wyborcza odpowiadając na moje w tej kwestii zapytanie.

Jest wszakże jeszcze jedno zjawisko, niemające już wpływu na prawa obywatelskie i zgodność z Konstytucją, ale pokazujące po prostu głupotę polskiej ordynacji wyborczej. Otóż, ponieważ liczba mandatów, jakie uzyskuje dana lista zawsze jest mniejsza od liczby kandydatów, to największa konkurencja w kampanii wyborczej rozgrywa się nie między różnymi ugrupowaniami, a między kandydatami z tej samej listy. Każdy kto kandyduje – powiedzmy z listy PiS – wie, że największym jego konkurentem do mandatu nie jest kandydat z Platformy, ale kolega z jego listy. To od zaprzyjaźnionych posłów z PiS usłyszałem zdanie, które stało się tytułem tego felietonu, i które opisuje polską rzeczywistość polityczną: „wróg, najgorszy wróg, kolega z listy”.

Czy nie czas na odrzucenie tego głupiego, naruszającego prawa obywatelskie sposobu wybierania posłów do polskiego Sejmu? Czy nie czas na demokrację?

Janusz Sanocki
Autor jest posłem na Sejm RP

Artykuł ze strony Myśl Polska http://www.mysl-polska.pl/1973