- Drukuj
- 30 wrz 2019
- Bez kategorii
Przeglądając „Gazetę Wyborczą”, wspomnienia niektórych aktorów i reżyserów, a także PRL-owskich bossów od kultury – można by ułożyć opowieść o „strasznej Czarnej Sotni kultury polskiej”. Stanowiłyby ją: Teatr Jednego Aktora EREF-66, „Hubal”, Zespół Filmowy PROFIL, Teatr Ludowy w Nowej Hucie (w latach 1974-80), „Zamach Stanu”, Zespół Filmowy KRAKÓW… W szczególny sposób łączył Pan te wszystkie przedsięwzięcia i inicjatywy? Czym zasłużył Pan na tak żywą pamięć Michnika, Tejchmy, Wajdy i innych?
- W gazetach i tzw. mediach plecie kto chce i co chce, jeśli mu tylko na to pozwolą. Cenzura „demokratycznie się zdecentralizowała”, przeniosła się z ulicy Mysiej w Warszawie do mózgów poszczególnych redaktorów naczelnych, a ci dokładnie wiedzą co wolno a co nie, jakie należy wyrażać opinie, aby utrzymać się na znaczącym stołku. Dziś dziennikarstwo jest zawodem solidnie sprostytuowanym. Nieważne co jest prawdą, należy tak pisać, by się nie narazić kolesiom z etosu, ich nieopanowanej, nieznanej chrześcijaństwu nienawiści. Niech sobie polski papież mówi o miłosierdziu, zgodzie narodowej, miłości – nic z tego nie wyniknie. Papież wyjechał, można spokojnie do szuflad odłożyć okazjonalne akcesoria: różańce, Ewangelie, książeczki do modlenia i z dobrym, katolickim samopoczuciem, spokojnym sumieniem wrócić do wykoślawiania prawdy, popluwania na tych, dla których Polska zawsze będzie niewymienialną ojczyznaą, nawet wtedy, gdy się utopi w lochach Wspólnej Europy.
Wymienia Pan trzy nazwiska. Pana Michnika nie znam osobiście, z towarzyszem Tejchmą raz wymieniłem uścisk dłoni, gdy przypinał mi Krzyż Kawalerski Orderu Odrodzenia Polski, a z panem Wajdą spotkaliśmy się kilkakrotnie na planach filmowych, kolaudacjach czy przy wspólnym stole szefów Zespołów Filmowych. Nie wymienialiśmy poglądów, nie znamy się, nic o swoim myśleniu nie wiemy. Jeśli to właśnie oni zaliczają mnie do „strasznej Czarnej Sotni kultury polskiej” to znaczy, że należy im pogratulować wyobraźni, bo co by się nie powiedziało – wyobraźnia to rzecz cenna.
EREF-66 to pisane i wystawiane przez Pana sztuki o sprawach narodowych. Zarzucano Panu antygermanizm i antysemityzm. Skąd dobór tak ważkich tematów Pana dzieł?
- Helmut Kohl powiedział ponoć, że o ziemiach po wojnie przez Polaków odzyskanych należy pamiętać, myśleć, lecz nie należy o nich mówić. Rzeczywiście, zrobiłem dwa spektakle w historycznej panoramie mówiące o stosunkach polsko-niemieckich. „Raport z Monachium” Andrzeja Brychta odbił się szerokim echem, stał się wydarzeniem kulturalnym w kraju, co świadczyło również o ówczesnym zapotrzebowaniu na taki temat. „Timeo Danaos” – tekst częściowo własny, częściowo oparty na XV-wiecznych traktatach politycznych Pawła Włodkowica wygłoszonych na Soborze w Konstancji. Okazja wtedy była, bo właśnie Gomułka podpisał istotny traktat z Niemcami. Po prostu, przypomniałem na tę okoliczność, że pierwsze hasło eksterminacji Polaków padło na początku XV wieku. Wygłosił je dominikanin Jan Falkenberg, a brzmiało ono: „Polonorum et eorum Regis exterminationem”, czyli „Polaków i ich króla wyrżnąć!”. Chciałem wówczas popsuć nieco prasową radość z okazji kolejnego, w perspektywie mało znaczącego gomułkowskiego osiągnięcia. Oba spektakle nie były „antygermańskie”. Z naiwną prostotą mówiły jak było, nic więcej!
Otoczka „antysemityzmu” wokół mojej osoby wzięła się ze spektaklu „Ja i mój brat”. Wrzeszczeli wówczas ci, którzy na oczy tego przedstawienia nie widzieli; mówił on o martyrologii żydów, podkreślał z szacunkiem i głębokim zrozumieniem tragedię eksterminowanego narodu i ukazywał we właściwym świetle działalność żydowskiego gestapo, policji żydowskiej, tzw. Trzynastki Gancwajcha. Tekst ten oparłem na sprawdzonych dokumentach, tych samych, którymi posłużył się minister Władysław Bartoszewski, gdy wespół z Zofią Lewinówną pisał książkę „Ten jest z ojczyzny mojej”. Nigdy nie słyszałem, żeby Bartoszewskiemu zarzucano antysemityzm… Widocznie do mówienia prawdy wyznacza się odpowiednie osoby, inaczej tej nagonki nie potrafię wytłumaczyć.
Bohdan Poręba wspomina, że Pana osoba była jednym z głównych powodów ataków na „Hubala”. Jak Pan wspomina pracę nad filmem, który współtworzył, a który odegrał tak wielką rolę w życiu i kulturze Narodu?
- To prawda. Obaj z Porębą mieliśmy spore kłopoty, walczyliśmy ostro, bo było warto. „Hubal” miał tak wielkie powodzenie nie tylko z powodu dobrze zagranej roli. Znaczenie tego filmu polega na tym, że przeciwstawił się tzw. „polskiej szkole filmowej”, szkole prześmiewców i szyderców, tych, którzy kpili z bohaterstwa narodu polskiego. Uczył szacunku, zachowania w pamięci i dobrej sławie tych, którzy oddali za nas życie. Dlatego rzucano nam kłody pod nogi. Widocznie jednak łapska mieli za krótkie, bo nie dali rady i „Hubal” powstał.
Mnożyły się przeciw Panu ataki. W 1976 r. Czeczot opublikował w „Literaturze” Pana karykaturę w stroju esesmana – skończyło się sądem. Gdy Wajda pisał w „Ekranie”, że większość Polaków to antysemici – dawano jako przykład Pana, „anty-Wajdę”. W swych „Kulisach dymisji” minister Tejchma wspomina, że atakowało Pana zarówno kierownictwo Teatru Starego, jak i sekretarz KW Drapich. Niedawno obecny dyrektor Teatru Ludowego w Nowej Hucie i radny Unii Wolności, Jerzy Fedorowicz tłumaczył się „Gazecie Wyborczej” z „ciemnego okresu w historii sceny”, gdy kierował nią „polski nazi” – Filipski… Pan też odgryzał się oponentom?
- Tak, odbył się proces w Warszawie. Nie wycofałem się z niczego, mimo próśb Gierka, przekazywanych mi przez Łukaszewicza. Próbowali ze mnie zrobić faszystę, proces przegrali, mimo, że przeciwko mojemu prywatnemu oskarżeniu stanął późniejszy premier Jan Olszewski, wówczas w nieco innym… garniturze. Zapłacili sporo pieniędzy na Centrum Zdrowia Dziecka. Ot, zabawne wspomnienie, nic więcej… Ataki na mnie kierownictwa Teatru Starego? O niczym takim nie słyszałem. Odszedłem sam, na własne żądanie, mimo, że Zygmunt Hübner usiłował mnie zatrzymać. Również nic mi nie wiadomo o atakach sekretarza Drapicha. Wita Drapicha wspominam z szacunkiem, więcej on miał kłopotów ze mną niż ja z nim. Drapich nie miał wtedy łatwego życia w tamtych czasach. Dzięki takim jak on Polska była mniej czerwona niż mogła być. Dzięki niemu mogła działać i Piwnica pod Baranami i eref-66. Dziś to niemodne dobrze mówić o sekretarzu Komitetu Wojewódzkiego. Jednak czynię to z ludzkiego obowiązku, aby choć w ten sposób dać świadectwo prawdzie.
W Pańskim obszernym pytaniu znalazło się także nazwisko dyrektora Teatru Ludowego w Nowej Hucie, Fedorowicza, który powiedział o mnie – o czym nie wiedziałem – „polski nazi”. Zabolało!
Gdy anonimowi szczekacze z warszawskiej elitki przypinają mi różnego rodzaju łatki – nie sięga to nawet moich butów, lecz gdy mówi to Fedorowicz, którego od dziecka znam dobrze, a i on powinien wiele o mnie wiedzieć – to boli! Przyjaźniłem się z jego ojcem, Eugeniuszem. Czterdzieści lat temu, w krakowskim Teatrze Rozmaitości grywaliśmy razem wiele razy. Przesiadywaliśmy w teatralnym bufecie, wspominali okupację niemiecką. Opowiadałem mu jak we Lwowie puchły mi nogi z głodu, jak mi faszyści ojca z domu wyciągali. On mi mówił o swoim oddziale akowskim na Podlasiu, jak rozbijał banki i poczty niemieckie; jak za stalinowskich czasów, na Ziemiach Zachodnich ukrywał się przed bezpieką pod zmienionym nazwiskiem. Gdy umierał bywałem przy łożu jego śmierci codziennie, a dziś jego syn mówi o mnie „nazi”… Cóż, dyrektor Fedorowicz jest aktorem słabiutkim, do dziś nie pozbył się regionalnego akcentu, gada jak „chłopaki ze Zwierzyńca czy Kleporza”. Jako reżyser też niczym specjalnie się nie zaznaczył; żeby sobie zasłużyć na benefis u towarzysza Jasińskiego musi się wspinać po czyichś plecach, najlepiej po plecach przyjaciela jego ojca. Takich synów mają dzisiaj akowcy!
O „Zamachu Stanu” pisano, że „dobrze w nim pokazano tylko endeków i komunistów”. Obrazili się tak czciciele marszałka, jak i ówcześni oficjalni historycy. Efekt – do dziś blokada na ekranach telewizyjnych. Znowu więc – czy warto było iść przeciw wszystkim?
- W „Zamachu Stanu” jest tylko jedna scena Komunistycznej Partii Polski, zresztą w treści naświetlona pejoratywnie. Zwrócono na nią uwagę pewnie dlatego, że scenę tę znakomicie zagrali zaproszeni przeze mnie aktorzy z Teatru Żydowskiego. Jeśli chodzi o endeków, pewnie boli scena, w której oficerowie nasłani przez marszałka, pobili ministra Zdziechowskiego, bo udowodnił na Komisji Budżetowej, że Piłsudski ukradł 8 milionów dla BBWR-u.
Między innymi przez sprawę „Zamachu Stanu” rozbito Zespół Filmowy KRAKÓW. Tym razem, obok Pana, głównym obiektem ataków był Ryszard Gontarz. Po okresach Tejchmy i Łukaszewicza/Wilhelmiego, na czas „Solidarności” dyktaturę nad kinematografią przejmował Andrzej Wajda. Czym wyróżniały się te „demokratyczne i liberalne” rządy?
- Zespół Filmowy KRAKÓW żył krótko. Powstał jeden film fabularny i pięć telewizyjnych, które do dziś leżą na półkach – i oczywiście telewizyjny „Zamach Stanu”. Ataki na ten film były raczej mizerne, bo „Zamach…” merytorycznie przygotowany był nienagannie. O specjalnych atakach na scenarzystę, Ryszarda Gontarza, nic nie wiem. Gontarz był atakowany za publicystyczną działalność w marcu 1968 r. Mówi Pan, że dyktaturę nad kinematografią po Tejchmie, Łukaszewiczu przejął Andrzej Wajda. Sądzę, że Pan się myli. Andrzej Wajda rządził kinematografią za komuny i rządzi teraz.
Cezurą dla wielu dzisiejszych artystów – jest okres tzw. „Bojkotu” Co i z kim robili wcześniej – ma zostać zapomniane wobec ich solidarnościowego oczyszczenia. Za to skazani mają być wszyscy, którzy w tej szopce nie uczestniczyli. Jak Pan pamięta tamten czas?
- Ma Pan rację. Bojkot aktorów był szopką. Komedianci chcieli sobie choć przez chwilę pograć bohaterów – w życiu, nie na scenie. W proteście „Solidarności” chodziło o chleb, wolność słowa, zrzucenie kajdan uzależniających kraj od obcego mocarstwa. Bojkot aktorów był o tyle głośny, ile go wywrzeszczeli sami aktorzy. Aktoreczka, której popiersie stoi w gabinecie prezesa ZASP-u powiedziała z wdziękiem, że skończył się w Polsce komunizm. Jak mogło się skończyć coś, czego w Polsce nigdy nie było. Dziś już się nie pamięta, że to właśnie przyjaciele: Amerykanie i Anglicy wepchnęli nas w łapy Stalina. A my? My we wspólnym bloku „komunistycznej” biedy odbudowaliśmy z powojennych gruzów kraj, na tyle, ile starczyło sił dbaliśmy o wykształcenie dzieci, ich zdrowie, o jaką taką pracę dla wszystkich, chroniliśmy wiarę i patriotyzm. Myślę, że większa chwała niż protestowi „Solidarności” należy się narodowi polskiemu, Kościołowi, takim ludziom jak kardynał Wyszyński. Potrafiliśmy przetrwać, nie daliśmy się zdusić, żadnej urawniłowki nie było, bośmy się nie dali. A Pan mi każe wspominać bojkot aktorów… O czym tu mówić, o bojkocie pajaców?
Sytuacja się odwróciła. Na artystyczną śmierć i zapomnienie skazano wszystkich „splamionych współpracą” z Panem, z Porębą. Pan też zniknął z ekranu i sceny. Jak się Pan czuje żyjąc z tym wyrokiem?
- Sam odszedłem, sam wydałem na siebie wyrok, nie mam do nikogo żalu. Dzisiejszą rzeczywistość opisują twórcy o miernych talentach. Mają staro-nowe układy, więc tną sprawdzone autorytety, bo na ich tle nie mogliby błyszczeć. Wystarczy porównać treść, styl, intelekt Żukrowskiego, Dobraczyńskiego z banalistyką Szczypiorskiego, by zrozumieć w czym tkwi sedno odsyłania w zapomnienia wielkich naszej współczesnej literatury. Peerelowski okres był złotym okresem dla kultury polskiej. Jeśli twórca nie tykał „kierowniczej roli partii” i „dozgonnej przyjaźni ze Związkiem Radzieckim”, jeśli był inteligentny mógł pisać, tworzyć, mówić o wszystkim. I tworzyli! Konwiccy, Szczypiorscy, Szymborskie. Ta ostatnia nieco mniej, bo przez 50 lat (jeśli nie liczyć twórczości stalinowskiej) wyszło spod jej pióra półtora wiersza. Jak sądzę, nie z powodu prześladowań, raczej z okresowej niemocy twórczej.
Nie zrezygnował Pan ze sztuki. Opublikował Pan pierwszą powieść, „Mzehomo”. Czy podróż w głąb człowieka i człowieczeństwo to efekt odwrócenia się od spraw publicznych?
- Moja powieść mówi o ginącej ziemi i człowieku jakim jest teraz. Mówi także o poszukiwaniu nowej idei, gdyż – nie tylko moim zdaniem – świat zachodni, kultura zachodnia – chyli się ku upadkowi. Demokracje takie, jakie są w poszczególnych państwach – nie wytrzymują próby XXI wieku. Administracyjne, siłowe scalanie państw nic dobrego nie przyniesie. Bałkany i Kaukaz są tego przykładem. Podróż w głąb człowieka i człowieczeństwa powoduje wnikliwsze i precyzyjniejsze widzenie doczesnych spraw publicznych, a nie odwracanie się od nich.
Kilkakrotnie spodziewano się, że zajmie się Pan polityką, że znajdziemy Pana na listach wyborczych. Nie zdecydował się Pan na taki krok. Czemu? Czy zmieni Pan zdanie?
- Nigdy nie piastowałem ważnych stanowisk politycznych, mimo że politykę nieco znam. Dziś tym bardziej nie mam zamiaru uczestniczenia czynnego w polityce. Nie nadaję się do tego. Jestem zbyt radykalny i zbyt sentymentalny. Te cechy wykluczają skuteczne polityczne działanie. Zawsze zdawałem sobie z tego sprawę.
Był Pan członkiem PZPR. Nie miał Pan tam łatwego życia. Starano się Pana marginalizować, próbowano odsunąć choćby od delegowania na VII Zjazd. Podobne problemy miało wiele środowisk – jak GRUNWALD, pisma „Rzeczywistość”, „Płomienie”, Klub WARSZAWA-80. Dziś również chyba nie znalazłoby się dla Pana miejsce w SLD-owskim nurcie lewicy. Jak Pan ocenia swoją działalność w Partii i obecny kształt lewicy?
- Byłem w PZPR i cóż z tego? Sekretarzował w tej partii Geremek, pracował w KC Balcerowicz i jakoś to nikomu nie przeszkadza. O moim dobrym imieniu świadczy mój twórczość, z niej nietrudno odczytać jakie było moje myślenie. Nie odsunięto mnie z delegowania na VII Zjazd [8–12 grudnia 1975 – KR]. Złożyłem wtedy do protokołu wystąpienie oceniające bardzo krytycznie politykę kulturalną władz PRL i osobistą kulturę niektórych przedstawicieli władzy. Wbrew statutowi przemówienie ocenzurowano, nie wydrukowano go w codziennym biuletynie Zjazdu. Złożyłem protest, było trochę zamieszania.
Do GRUNWALDU nigdy nie należałem, nie wiem nawet jaki jest adres tej instytucji i czy w ogóle jeszcze działa. Znam kilku członków tej organizacji, skąd inąd bardzo przyzwoitych ludzi. Nie miałem też styczności z „Rzeczywistością” i „Płomieniami”, nie interesowałem się tym, mieszkałem wtedy na Woli, bywałem natomiast na Klubie WARSZAWA-80, przysłuchiwałem się dyskusjom. Wtedy był jeszcze czas, że można było pomarzyć o zmianach, o inwentaryzacji Polski, stworzyć plan zmiany ustroju, prywatyzacji – ale takiej, która pozostawi w rękach państwa kluczowe gałęzi gospodarki, by państwo mogło zarabiać w przyszłości, a nie, jak dziś władzy tych, którzy konieczności zmian nie rozumieli. Nie brakowało do tego ludzi ani odwagi, jednak zbyt wielki był nacisk z Zachodu, za duże stamtąd płynęły pieniądze by mogło się udać. Dziś lepiej to rozumiemy. Wystarczy popatrzeć na Chiny. Chińczycy też kiedyś czerwoną szmatę zdejmą z masztu, ale będą już mieli zagospodarowany kraj, a nie rozwalony, rozprzedany i wygłodzony jak nasz. To zabawne, za Peerelu nie zawsze „byt określał świadomość”, ludzie walczyli o wolność słowa, wyznania, o swoje osobiste prawa. A dziś „byt określa świadomość” zarówno tego, który się nachapał i siedzi na skradzionych pieniądzach, jak i tego, który nie ma co do gęby włożyć. Mądry Polak po szkodzie!
Pyta Pan o kształt SLD, o kształt lewicy. (…) Podstawą programu lewicy z natury rzeczy musi być dbanie o sprawy socjalne narodu. Dziś jest to punkt kluczowy (…). Przecież cały plan Balcerowicza opiera się klasycznym sofizmacie: „Im więcej zabiorę obywatelom – tym będą bogatsi; im więcej majątku narodowego oddam w obce ręce – tym silniejsze będzie państwo”. To jest właśnie błąd logiczny – czyli „bździna”! Dialektyka gorsza od marksistowskiej! (…) Tyle, panie Konradzie. Przypuszczam, że redakcja tego wywiadu nie wydrukuje. Jeśli jednak tak, to z pewnością narodowcy wrzasną: Filipski znowu sczerwieniał! A cała reszta posądzi mnie o nacjonalizm. Odpowiadać adwersarzom nie będę bo jestem za mądry, a bać się ich nie mogę, bo jestem za stary…
Dziękuję i trzymam zakład – wywiad będzie wydrukowany!
Oczywiście wygrałem ten zakład. Wywiad ukazał się w 37 numerze tygodnika „Myśl Polska” z 1999 roku.
Sam Ryszard Filipski pojawił się znów w kilku serialach i filmach reżyserów, którzy mniej byli uzależnieni od dawnych zakazów i obowiązków, nakładanych przez „środowisko”. Do dziś jednak, do swych 85-tych urodzin jeden z najwybitniejszych polskich aktorów pozostaje wyrzutem sumienia i dowodem, że o ile za tzw. „komuny” można było robić sztukę polską – o tyle w „demokratyczne” III RP jest to już niemal całkowicie niemożliwe.
Dzial:
Źródło: http://www.mysl-polska.pl/1976
Dobre stare polskie kino...
Link do filmu "Zamach stanu" >>
Ryszard Filipski. Kadr z filmu "Hubal"