Nawigacja
RELACJA 1- Do ziemskiego piekła przez Trawniki na Majdanek w Lublinie

 


 SPIS TREŚCI

Strona tytułowa i słowo wstępne
Józef Kus - Księgi miejskie Grobowca (l643-1811)
Bolesław Czata - Relacje z okresu II wojny światowej 1939-1945 - Wstęp
RELACJA 1- Do ziemskiego piekła przez Trawniki na Majdanek w Lublinie
RELACJA 2 - Spotkanie partyzantów
RELACJA 3 - Dramat
RELACJA 4 - Pacyfikacja Grabowca i okolic
RELACJA 5 - Polowanie - rok 1945
Załączniki 1-5 - Uwagi recenzyjne
Elżbieta Widyma - Słownik pojęć z zakresu gwary lokalnej




Bolesław Czata

RELACJA I - Do ziemskiego piekła przez Trawniki na Majdanek w Lublinie



Aresztowany przez gestapowców w lutym 1942 roku zostałem osadzony w więzieniu w Zamościu, przesiedziałem tam około dwóch miesięcy. Wróciłem przeziębiony i załamany, rozpocząłem kuracjęi 2 maja tegoż roku, w Zielone Święta rano zauważyłem, jak ojciec mój nerwowo chodzi po izbie, a matka patrzy w okno i załamuje ręce. Naprzeciw okna stał karabin maszynowy, a przy nim esesmani.
Spojrzałem na matkę, była blada. Gdy się obejrzałem w drzwiach stał żandarm z trupią główką na czapce i zakasanymi rękawami, przy nim granatowy policjant. Żandarm krzyknął: „raus", skierowałej wzrok na okno, usłyszałem szczęk ładowanego automatu i ponowne wrzaśniecie „raus". W drzwiach poczułem silne uderzenie w plecy kolbą, chyba za to, że zainteresowałem się oknem. Za drzwiami, gdy żandarm pozostał w tyle, policjant spojrzał na mnie i półgłosem powiedział „ale cholerny czas". Nawet tak pomyślałem, niedawno wyszedłem z więzienia i znowu jestem w szponach gestapowców. W kwadrans stałem już na placu z innymi mieszkańcami wsi Sady (gmina Skierbieszów, wokół nas świeciły trupie główki na czapkach żandarmów.
Szybko odsortowali osiemnastu mężczyzn, okładając kolbami załadowali do ciężarówki. Kolega Zieliński spojrzał esesmanowi w oczy, nie podobało mu się to, kaleczoną polszczyzną mówił do niego: - „Co, ja z tobą świnie pasłem?". Mijanie się ze wzrokiem żandarma też nie zawsze było bezpieczne. Odwinął rękę zaciśniętą w kułak i może dziesięć ciosów wymierzył prosto w nos Zieliński mu, którego zalała krew. Esesman spojrzał, że i on ma rękę zbroczoną krwi, wściekł się jeszcze bardziej i operację powtórzył. Wszystkich nas ogarnęły strach i rozpacz. Ciężarówka z więźniami otoczona dwoma samochodami pancernymi odjechała w kierunku Kraśnczyna. Długo brzmiały w naszych uszach głosy płaczu i lamenty mieszkańców naszej wsi, którzy byli spędzeni na plac.
Pierwszą noc spędziliśmy w Majdanie Skierbieszowskim w stodole za wsią na uboczu. Wszystko wskazywało na to, że nas wybiją i podpalą, bo ciągle powtarzali „Polnische Bandit kaput!". Noc stała się dla nas rokiem. Zaczęło świtać. Niektórzy pisali listy pożegnalne do swych najbliższych, zagrzebując je do ziemi, inni wkładali do kieszeni. Wszystko to nie miało żadnego sensu, bo w kieszeni by się spaliły, a w ziemi i tak nikt by ich nie znalazł.
Jednak esesmani mieli inne plany. Rano podjechała ciężarówka. Układając nas znowu kolbami, wtłoczyli do wozu, a następnie do wagonów w pobliskim Krasnymstawie. Tak ciasno, że aby słabsi mogli usiąść, reszta musiała stać. Na ustęp przeznaczyliśmy jeden kąt wagonu - choć nie zawsze można było tam się przecisnąć. I tak o styrany uprzednio więzieniem w Zamościu po miesiącu pobytu w d mu, znalazłem się znowu w obozie przejściowym w Trawnikach koło Lublina.
Wchodząc piątkami na teren obozu w Trawnikach zobaczyliśmy ludzi czarnych jak ziemia, bo plac był wysypany żwirem, a wody było brak nie tylko do mycia ale i do picia. Więźniowie kopali rów środkiem obozu. Esesmani poszturchując nas wykrzykiwali: „Polnisc Bandit kaput!". Nasuwała mi się myśl, że kopią rów na mogiłę więźniów. Okazało się później, że rów ten służył nam za ustęp, żadnej osłony.
Usadowili nas w turecki siad setkami. I tak siedzieliśmy do wieczora. Na noc można było się położyć na ziemi. Trzeciego dnia przywieźli ciężarówką chleb i zrzucili wprost na ziemię, pozwolili brć bez ograniczenia. Chleb ten był w siedemdziesięciu procentach spleśniały. Dali nam go celowo, aby nas zatruć. Wygłodniali ludzie jedli bo nic innego nie było. Po spożyciu tego chleba wnętrzności pali ogniem, a usta pękały z gorączki. Wody, wody choć kroplę, a tym czasem słońce paliło niemiłosiernie. Przyglądaliśmy się jak esesmani rozkoszowali się, myjąc się pod studnią. Dla nas wody nie by Na drugi dzień dostaliśmy po pół litra wody. Od tego czasu upłynęło 50 lat, piłem różne napoje - proszę mi wierzyć -jednak tamta woda była najsmaczniejsza, ona uratowała mi życie.
Wreszcie ktoś podjął próbę ucieczki. Esesmani schwytali go i naszych oczach rozstrzelali. Z nas szybko uformowali dwuszereg i oznajmili, że będziemy zdziesiątkowani za próbę ucieczki jednego z nas, który oto leży.
Szef obozu zaczął odliczać - dziesiąty nie wytrzymał nerwowo i cofnął się do tyłu. Zrobiło się zamieszanie. Kat wściekł się. Esesmani na nowo formując dwuszereg bili niemiłosiernie. Znowu dziesiąty szybko zorientował się, że zaraz zginie - znowu zamieszanie ponownie bałagan, znowu formowanie, nikt nie chciał być dziesiąty.
Szef obozu wściekł się. Wreszcie stoimy, jak wryci w ziemię. Z pistoletem w ręku przechadza się jak gdyby szukał tego, co miał być dziesiątym. Chwycił jednego za gardło, powalił na ziemie i zastrzelił. Stoimy - znowu spacer kata i patrzenie w oczy bezbronnym. Och! Jakże ciężko jest patrzeć w oczy oprawcy z pistoletem w ręku, a jednak nie było innego wyjścia. Mijanie się z jego wzrokiem było niebezpieczne. I oto druga ofiara wyrwana z szeregu, stojąca obok mnie. Człowiek poruszył się, zwrócił na siebie uwagę i to go zgubiło... dostał kulę w głowę. Na tym zdziesiątkowanie zakończyło się.
Na środku obozu, w odrębnym ogrodzeniu trzymani byli komandosi różnych narodowości. Było ich około 20 osób - między innymi partyzanci rosyjscy. Rozmawiać z nimi nie było wolno. Oni między sobą również słowa nie zamienili. Wszyscy byli skuci za nogi, jak w dzień, tak w noc, w jedną całość. Wieczorem przychodzili esesmani z kajdankami. Jeńcy bez słowa układali się na plecy kołem, nogami do środka. Kaci wchodzili na ich ciała w butach, nie zwracając uwagi, gdzie jelita, czy też klatka piersiowa. Swobodnie chodzili, kując im ręce, zakładając pętle na szyję, dla większego zmaltretowania ofiar. Czasami widziało się, jak celowo stawali na twarz. Ludzie ci pod ciężarem oprawców ciężko stękali, a łzy strumieniami toczyły się po ich policzkach. W czasie deszczu woda podbierała ich ciała, a w pogodę, od godziny dziesiątej rano słońce wiosenne prażyło bezlitośnie. Na dzień sznury zdejmowali i rozkuwali ręce, zaś nogi zostawiali skute. Niektórzy nie mogli wstać - byli kopani butami. Od czasu do czasu niektórych brali na zeznania, z których wracali nieludzko skrwawieni, albo w ogóle nie wracali.
Do grobowej deski w pamięci mojej zostanie ogromna treść skargi i prośby tych ludzi, wyrażone w ich załzawionych oczach. Wydaje mi się, że nie o zemstę chodziło tym męczennikom, a ich oczy mówiły: Bracia, róbcie wszystko, komu się z was uda przeżyć, niech o męce naszego pokolenia dowiedzą się, a na pewno to przyczyni się do utrwalenia pokoju na świecie, a tym samym dzieci nasze unikną straszliwych mąk, jakie my tu przeżywamy...
Tragiczna noc w obozie
Przed wywiezieniem nas na Majdanek w Lublinie, więźniowie cały dzień przegradzali obóz na dwie części kolczastym drutem. W rozgrodzeniu zostawili półmetrową lukę, nisko nad ziemią w tej luce przeciągnięto kolczasty drut. Przez niebo przeciągały posępne chmury. Od czasu do czasu wyłaniał się księżyc i znowu ciemność ogarniała obóz. To wszystko wprowadzało nas w nieprzyjemny nastrój Gdzieś przed północą zaczął padać deszcz. Tą właśnie luką spędzili nas na jedną połowę obozu, usadowili setkami, jak zwykle, w turecki siad. Przy ustawionych stołach zasiedli, jak widać było, wyżsi oficerowie.
Zaczęło się
Wyczytywany biegł do stołu. Tam spisywano wszelkie dane, począwszy od imienia i nazwiska. Następnie biegł na obstawioną siepaczami lukę w płocie. Tu go okładano pejczami zakończonymi ołowiem. Niektórzy z bólu cofali się do tyłu. Tych los był marny. Inni zawadzali nogami o drut ponad ziemią i padali na twarz. Tych los by nie do pozazdroszczenia. Inni nie trafiali w lukę, uderzali głową w druty. Najszczęśliwszy był ten, komu udało się trafić w lukę i nie zawa dzić nogami. Jeden z więźniów został zabity przy drutach.
Po drugiej stronie formowaliśmy setki - siadając po turecku. Po rządku pilnował szef obozu, jedną rękę trzymał na bandażu, widocznie był ranny. Od czasu do czasu zjawiającego się zza drutów wzywał do siebie i szukał zaczepki. Pyta jednego nieszczęśnika - „z którego jesteś roku?". Człowiek ten z prędkości mówi - „panie, mam dwadzieścia lat", a ten wrzeszcząc -, ja ci się nie pytam, ile masz lal pytam, z którego jesteś roku!". Posługując się łamaną polszczyzn: kazał mu się położyć na brzuchu, następnie zaprzeć na palcach u rąk i nóg i ćwiczyć ciężar ciała, unosząc w górę i opuszczając w dól mówiąc przy tym „raz, dwa, raz, dwa", uderzając pałką po szyi, następnie po krzyżu i w końcu po ścięgnach powyżej pięt.
Ćwiczenie miało odbywać się szybko. Wyczerpana ofiara powtarzała również te słowa szybko, szybko dysząc, a unoszenie się ciała stawało się z wyczerpania coraz wolniejsze. Widząc to kat mówi: „ty kombinator - gębom mówisz szybko - raz, dwa, a dupom ćwiczysz pomału", okładając go kijem, gdzie popadło. Człowiek ten próbował lecz już nie mógł. Kij się roztrzaskał, kat kazał przynieść grubszy. Bił, bił bez litości. Człowiek z trudem czołgał się do nóg kata, chciał je całować. Ten cofał się, cofał, wreszcie wyjął pistolet i strzelił Ofiara wiła się jeszcze z bólu jakiś czas. Kat kazał drugiemu dobić z karabinu. Strzały te oddane były już nie do człowieka, ale do kupy zmaltretowanego ciała. Od tej sceny siedziałem zaledwie kilka metrów.
Za jakiś czas kat wezwał drugiego więźnia. Biegł zakrwawiony. Widocznie nie udało mu się sprawnie przebić przez lukę w płocie. Błąkał się, nie mógł szybko odnaleźć miejsca, na którym miał usiąść, aby się sprawnie formowała setka. Mówi kat do niego łamaną polszczyzną: „chodź, ja cię znam, ty jesteś szmuglarz". „Panie - odpowiada ja nie jestem szmuglarz, ja robotnik". „Jesteś, jesteś, ja cię znam". Powtórzył z nim te same ćwiczenia. Nieszczęśliwiec ćwiczył dość długo, wreszcie padł omdlały. Widziałem, jak kat brał z kieszeni buteleczkę i coś pił. Prawdopodobnie coś zażywał, by móc jeszcze potworniej znęcać się nad nami bezbronnymi.
Uciekali się jeszcze do medycyny, aby ta pomagała im jeszcze bardziej potwornie znęcać się nad nami. Z powrotem wziął tę pałę i młócił, ile miał sił, krzycząc - „ćwicz!" Człowiek nie żelazo, próbował unosić się, ale już nie mógł - i to go zgubiło. Nie męczył się, dostał prosto w głowę. Z pistoletem chodził kat rozwścieczony wokół usadowionych setek i sprawdzał czy równo siedzimy, mówiąc: „wy moje dzieci kochane, rano wyjeżdżacie od nas, a tymczasem ja muszę się z wami pobawić."
Siedzieliśmy zamarli, czekając, kto z nas będzie następny. Jeszcze kilku skatował, ale krwi ludzkiej na dziś mu wystarczyło. Gdy szarzało, piątkami bardzo gęsto obstawieni esesmanami z bronią w ręku, szliśmy w nieznane...
Po sposobie obchodzenia się z nami nikt inaczej nie myślał, jak tylko, że zostaniemy wkrótce wystrzelani. Byliśmy już całkowice zobojętniali na wszystko. Po pewnym czasie ukazała się stacja kolejowa, a więc na razie żyjemy. Tłocząc nas do wagonów, bili jak zwykle. Po wojnie dowiedziałem się, że po naszym odejściu z Trawnik wyżej wspomnianych jeńców skutych w jedną całość wystrzelano, tonęli we własnej krwi. Wystrzelano skutych, ich męka skończyła się, My stłoczeni w wagonach bydlęcych, jechaliśmy znowu w nieznane. Pociąg często zatrzymywał się na bocznicach kolejowych, a w z tłoczonych wagonach nie tylko brak było wody, brakowało też powietrza.
Stacja Lublin
Zmaltretowani stoimy na peronie z czapkami pod pachą. Wyładowali nas z pociągu, około 1500 ludzi. Ściśle otoczeni żandarmami gnali nas przez Lublin na Majdanek. Nie zapomnę, jak Lubliniani płakali na ten widok, wyglądając z okien. Liczyłem, że może uda się uciec w którąś bramę, ale w każdej stało po dwóch żandarmów.
Koniec drogi na Majdanek
Zaczyna się kolejna tragedia, w obozie drugim po Oświęcimiu Majdanku. Gdy się brama zamknęła, jakiś oficer zaczął nas przeklinać. Szedł wzdłuż szeregu i pierwszego w piątce szpicrutą uderz po twarzy, niektórym przecinając skórę, jednemu od razu wypłynę oko. Po 50 latach na samą myśl o tym zatyka mnie i myślę, czy kogokolwiek, kto tego nie przeżył, sprawy te będą obchodziły?
Nie, nie mogę przestać przytaczać faktów. Przecież tego domagały się te oczy płaczące, patrzące na mnie, tych, co tam polegli, w obozie w Trawnikach, nie na froncie, nie w walce. Tych, co skuci kajdanami w jedną całość, rozstrzelani ręką katów faszystowskich.
Po przeliczeniu, setkami wtłoczono nas do baraków. Jak sobie przypominam, od szosy na drugim polu, tuż przy Żydach. Drzwi się za mknęły i przez dwie doby nikt do nas nie zajrzał. Wnioskowaliśmy że czeka nas śmierć głodowa. Po dwóch dniach wpadła grupa uzbrojonych żandarmów. Część z nas została na korytarzach baraku, a nie pryczach. Bili bez litości kolbami, szpicrutami, kopali butami Odeszli dzień spokoju. Znowu wpadli, ściągali z prycz, bili do nieprzytomności. Bić, bili, a przydziału żywności ani wody nie było. Widocznie nie byliśmy jeszcze wciągnięci na listę racji żywnościowych, a może czeka nas głodowa śmierć? A tu w piersiach pali - wody, choć kroplę wody. Na szczęście lunął deszcz, a że dach był pokryty papą, a deski nie były szczelne przedziurawialiśmy papę i z górnych prycz łapaliśmy w usta wodę, aby je zwilżyć. Szybko nastała wiosenna pogoda, a pragnienie wzmagało się. W barakach brakowało powietrza, więc kładliśmy się na podłogę, aby szparami trochę pooddychać. W jednym baraku było nas około ośmiuset mężczyzn. Niektórzy leżeli na pryczach kompletnie zobojętniali na wszystko.
Na czwarty dzień przyszło około dziesięciu żandarmów. Przestraszeni ludzie cisnęli się na prycze. Żandarmi tym razem przyszli w innym celu. Kazali nam się ustawić w celu przeliczenia nas do przydziału żywności. Nie bardzo w to wierzyliśmy, ale głód już dokuczał do tego stopnia, że każdy bał się, aby go nie pominęli, więc wyszedł spod prycz.
Liczyli tak samo, jak wtedy, jak nas przywieźli, tyle że na szczęście nikomu oko nie wypłynęło. Policzyli i poszli. A tymczasem ludzie mdleli. Nieprzytomnych wynosiliśmy za barak od północy. Drzwi na tył baraku były otwarte, bo tam stały ustępy. Zemdlałego kładliśmy na ziemi. Obkładaliśmy piersi i usta wilgotną gliną. Ach gdyby była chociaż szklanka wody... Czując, że zemdleję, korzystając z okazji, gdy w zamieszaniu kogoś wynosili, usunąłem się za bramę pomiędzy tych, co byli wyniesieni. Udawałem nieprzytomnego, aby zaczerpnąć trochę powietrza. Widocznie byłem bardzo blady, bo ktoś powiedział, że ten to chyba nie przeżyje, tak źle wygląda. Ilość ludzi na dworze się zwiększała, a to nie było dozwolone. Za chwilę ukazało się przy nas około dziesięciu żandarmów z bronią gotową do strzału - sama generalicja. Jeden strzelił wprost w leżących, widocznie na postrach, bo nikogo nie ranił. W mgnieniu oka, komu na powietrzu zrobiło się lepiej, znalazł się w baraku. Część nie zareagowała na strzał. Oczywiście i ja uciekłem. Zapanowała grobowa cisza, co b< dzie? Złamaliśmy przepisy wynosząc chorych poza obręb baraki Gestapowcy stali w drzwiach. Czekamy w napięciu. Jeden z oficerów zażądał od nas tłumacza. Nikt się nie zgłaszał, chwilowo mogliśmy zrozumieć, o co im chodzi.
Mijały minuty, co będzie, zamarliśmy. Naraz mężczyzna starszy wiekiem zszedł z pryczy, idąc równym krokiem, stanął na baczność przed nimi. Odpowiadał na zadawane pytania. Wytłumaczył, że nie chodziło nam o próbę ucieczki, ale w ten sposób ratowaliśmy się prze zemdleniem. Wiarygodność jego słów potwierdziło to, że ludzie jeszcze leżeli obłożeni gliną. Kazali nam powciągać ich do środka, jeszcze popatrzyli i poszli. Bramę kazali zamknąć. Wieczorem wstawi nam dwa kotły wody. Co to było na tyle ludzi? Ale wybraliśmy spośród siebie komitet w celu sprawiedliwego rozdzielenia tej wody. Okazało się, że nie sposób było wszystkich obdzielić. Mniej cierpliwi gremialnie rzucili się na kotły. W miejscu kotłów tarmosiła się kupa ludzi. Z wody niewiele kto skorzystał, porozlewali. Ludzie kładli się na podłogę, próbowali lizać mokrą podłogę. Za chwilę już nie był co. Stratowaliśmy butami życiodajny skarb. Spodziewaliśmy się, i dadzą nam jeszcze tej wody, wybraliśmy już komitet, który miał dzieli lepiej, umiejętniej wodę, której jeszcze nie było. Na szczęście da trzy kotły wody i przy dobrym zrozumieniu każdy otrzymał jej szklankę. Ale teraz już woda nie zaspokajała naszych wycieńczonych organizmów. Na pierwszy plan stawialiśmy już nie wodę, a choćby kromkę chleba, którego nie było. Skarżyliśmy się na bóle głowy, brzuchy. Każdego opanowało ogólne osłabienie i zobojętnienie. Na szczęść: wieczorem dostaliśmy po pół litra kawy i na dziesięciu kilogramów bochenek chleba z domieszką trocin drzewnych.
Któregoś dnia zapatrzyłem się na dym buchający z pieca krematoryjnego, a właściwie myślami byłem w domu rodzinnym. Kolega Nowogrodzki mówi mi: „Bolek, mówię ci szczerze, że chciałbyn aby mi Bóg pozwolił znaleźć taką okazję, bym mógł najeść się chleba do syta, zobaczyć ojca i matkę i mógłbym już spokojnie umrzeć. Człowiek ten wyszedł na wolność, ale w krótkim czasie zmarł.
Na jakieś święto Hitlera wstawili nam do baraku dwa kosze kaszanki bardzo lichej, jakaś krew spieczona, z domieszką niewiado czego. Nie o to jednak chodzi, jaka była. Nie była ona proporcjonalna Kilku z nas zobowiązało się dzielić, ale nic z tego nie wyszło. Nie sposób było podzielić na tak drobne porcyjki. Rozpadała się i widać było, że zabraknie. Mniej odporni na głód rzucili się na kosze. Utworzyła się kupa ludzi. Jak kto umiał tak się ratował. Część z nas leżała na pryczach. Esesmani usłyszeli, że w baraku coś się dzieje. Wpadli, dając serię z automatu, dwóch ranili, ale nie śmiertelnie. Wszyscy prysnęli na prycze, a jeden pozostał leżący na podłodze, twarzą w dół. Wyglądało na to, że został uduszony. Żandarm wziął go za kołnierz i postawił na nogi. O dziwo! Człowiek ten obiema rękami trzymał kawałek kaszanki i tak chciwie zajadał, aż się krztusił. Całą twarz miał upacianą krwią. Esesman kopnął go mówiąc: „verfluchte polnische schweine!"
Uwagę zwraca fakt, że nie zraziła go seria wystrzału z automatu. Mając taki przysmak w ręku, myślał, niech się dzieje co chce, ja tym czasem jem. Jedni spróbowali tego przysmaku - inni nie. Najbar dziej odcierpiał ten biedak, który jadł najwięcej. Do wieczora jako tako. W nocy zaczął jęczeć, wił się z bólu do rana i w dniu następnym. Jedni mu współczuli, inni mówili, że wyłazi mu ludzka krzywda. Trudno tu coś powiedzieć, aby trafnie osądzić tego człowieka, a jeszcze trudniej temu, co nie znalazł się w takiej sytuacji.
Hitlerowcy stosowali i inne formy udręki - Hermann Hackmann, kierownik oddziału więźniarskiego, z grupą żandarmów co kilka dni przychodził i z zegarkiem w ręku czekał. Około ośmiuset ludzi, nie zbyt szeroką bramą, w stosunkowo krótkim czasie, musiało opuścić barak i ustawić się na placu. Silniejsi tratowali słabszych, bo od tyłu esesmani z bronią w ręku popędzali. Ostatnich bito do nieprzytom ności, z powrotem stosując te samą metodę. Na placu badawczo prze szywali każdego wzrokiem. Najbardziej cierpieli ci, co należeli do podziemnych organizacji. Na szczęście niewiele Niemcy o tym wie dzieli. Przeważnie wyławiali recydywistów wypuszczonych w 1939 r. Niektórzy z organizacji załamywali się psychicznie. Pewien nauczyciel dostał rozstroju nerwowego, chciał uciekać do domu. Zawiadomił o tym wartowników, bo przez niego mogli nas zdziesiątkować

Wrócę do Majdanka w Lublinie
Jak już wspomniałem, dostaliśmy się tam w wyniku szeroko zakrojonej akcji na terenie kilku powiatów. Byliśmy najczęściej zabierani z domów, ale nie tylko. Gestapo urządziło także polowanie, tyralierą szli z bronią gotową do strzału, niektórzy mieli psy. Mężczyźni próbowali wycofywać się do tyłu, najczęściej napotykano na żandarmów. Z takimi było rozmaicie. W przypadku nieumiejętnego tłumaczenia się - strzelano. Przyleśne zabudowania podpalali. Wieś Zalesie w powiecie krasnostawskim - przy lesie bonieckim - spalili prawie doszczętnie w celu utrudnienia w przetrwaniu zimy partyzantom sowieckim i tym samym karząc ludzi za udzielanie pomocy w żywieniu leśnych tułaczy.
Ci, co nas aresztowali, upozorowali przed swymi przełożonymi że jesteśmy bandytami z lasu, to wpłynęło na bardzo złe traktowa] nas. Jednak staraniem światłych ludzi doszło to do wyższych władz niemieckich, a że działo się to w początkach okupacji a Niemcy tych terenach mieli duże plantacje tytoniu, niezbędnego produktu dla wojska, zależało im na jego zbiorze. Dyrektor monopolu tytoniówego, Polak patriota, nazwiska nie pamiętam, podchwycił tę sytuację że przy prymitywnych warunkach jego zbioru, tytoń bez siły roboczej może się zmarnować. Ponieważ nadchodziły wykopki, więc część z nas zwolnili.
Wychodząc z obozu długo jeszcze nie wierzyliśmy, że idziemy wolność. Przed oczami ciągle był widok obozu, tej okrutnej katorgi także widok dymu z komina krematorium, w uszach wciąż krzyk znęcających się żandarmów.
W Lublinie weszliśmy w kilku do jadłodajni, by poprosić choć po talerzu zupy. Jakaś pani usiadła obok mnie. Z uwagi na to, że mogą się ze mnie przedostać wszy do jej odzieży, ostrzegłem tę panią, aby się odsunęła. Chwyciła mnie za szyję i zaczęła całować. Reszta z nas nie wiedziała na razie, co to ma znaczyć. Z płaczem mówiła: mój drogi Ja marn tam dwóch synów. Wzruszyło to wszystkich, większość ocierała łzy z oczu...
Gdy wszedłem do rodzinnego domu, gdzie na stole leżał chleb, doznałem dziwnego wrażenia. Jak to nikt go nie pilnuje, nikt nie kradnie, można brać? Myśl tę przewala mi Matka, bo wzięła mnie w objęcia ze słowami: jak dobrze wyglądasz! Była to opuchlizna z głodu Około dwóch miesięcy byłem na diecie. Po każdym posiłku odczuwałem bóle brzucha i wzdymało mnie. Dłuższy czas prześladowały mnie koszmarne sny, po których trudno było usnąć. Ci, co razem ze mną wrócili, uskarżali się na te same dolegliwości.
W zasadzie z Majdanka prawie nikt nie wracał. Zapewne, kto zechce przeczytać tę relację, spotka się wprost z nieprawdopodobieństwem. A jednak tak było, może był to za czasów okupacji jeden z niewielu przypadków, coś takiego więcej się nie powtórzyło. Kto znalazł się na Majdanku, nie wracał. Tych tylko spotkało szczęście, których zastało tam wyzwolenie. Mieliśmy jeszcze szczęście. Po naszym odejściu umierało w tym baraku po kilku ludzi dziennie. Leżeli po kilka dni na pryczach. Żywności nie brakowało. Ci, co żyli, mogli korzystać z porcji tych, co już nie żyli. Ale na cóż im się one zdały? Jak i swoich dziesięciu deka chleba, a czasami i ośmiu z domieszką trocin, nie mieli siły donieść do ust.
Pisząc to wszystko, nasuwa mi się na myśl pieśń kościelna: Od powietrza, głodu, ognia i wojny zachowaj nas Panie...
Niełatwo jest przebaczyć za tych, którym nie było dane umrzeć śmiercią naturalną. Mam tu na myśli miliony pomordowanych w obozach śmierci w czasie drugiej wojny światowej. A jednak biskupi polscy zdecydowali się na ten gest: 18 XI 1965 r. zaprosili biskupów niemieckich na Jasną Górę i w obliczu Matki Najświętszej wypowiedzieli słowa: przebaczamy i prosimy o wybaczenie.
Miejmy nadzieję, że młode pokolenie Niemców uzna winę swych ojców, a polskie nie będzie ich obwiniać. Minął już czas romantyzmu wojennego, dziś, w dobie atomu, innej drogi jak pojednanie nie ma. Wskazane by było, póki czas nie strawi tych milionów bucików dziecięcych w obozach zagłady, takich jak Majdanek, Oświęcim, czy inne, by młodzież niemiecka przy każdej okazji będąc w Polsce obejżała te największe cmentarze świata.
Obowiązkiem odchodzącego pokolenia, które zaznało goryczy wojny, jest wspieranie takiej inicjatywy. By młodzi mogli zrozumieć że każdy dziecięcy bucik w obozach zagłady był oblany matczynymi łzami, a w sumie jest to morze wylanych łez, o których zapomnieć nie można... Wrażliwość moja na skutki wojny nie wzięła się znikąd nie jest mi obojętna krzywda innych. Tylko w mojej rodzinie zginął brat w obronie Warszawy w 1939 r., matka zginęła w Oświęcimiu w 1943 r., wzięta w czasie wysiedlenia Skierbieszowa w słotną listopadową noc, drugi brat zginął z rąk UB z udziałem NKWD w 1945. Pięciu braci poszło na tułaczkę, po wielu perypetiach, o których trzeba by dużo kart zapisać, udało nam się skoncentrować w AK u jednego dowódcy Pawła Runkiewicza ps. Czarny w Siedlisku.

Dla potomnych zebrałem podpisy świadków z tego samego banku, ludzi z mojej wsi. Wprawdzie niewielu z nas pozostało, bo z osiemnastu zaledwie zostało nas czterech - reszta już nie żyje.

Góra ^